Kiedy Robin Williams powiesił się na pasku (podobnie jak mój kuzyn kilka lat temu) przeżywałam to przez wiele dni. Nie mam pojęcia dlaczego - to było już chyba poza psychiką, na poziomie fizjologii. Serio. On był całkowicie sam, pomimo, że żył w tłumie "bliskich" ludzi. Tylko ktoś, kto jest sam może zrobić coś takiego. To dziwne, ale śmierć kuzyna, z którym bawiłam się w dzieciństwie, fakt, że zostawił roczne dziecko i był bardzo młody dotknęłą mnie znacznie mniej.
Zauważyłam, że przeraża i dotyka mnie śmierć osób, w których widzę cząstkę siebie - jakieś choćby drobne podobieństwo. Czasami jest ono dość oczywiste - podobnie jak Anna Przybylska jestem matką i nie wyobrażam sobie zostawić dziecka. Bez względu na to jaki bywa trudny i męczący i wyjący i tak dalej i tak dalej. Czasami jest to trudne do wytłumaczenia - Robin miał ten sam smutek w oczach jak mój ojciec. Ja też go mam. Nawet gdy grał świetne role komediowe to go miał. Widziałam go wiele lat temu i dlatego zawsze go lubiłam. Na tyle na ile można lubić kogoś kogo nigdy nie zoabczysz na oczy bez pośrednictwa szklanego ekranu.
Ten strach, zajebiście ściskający za gardło jest dobry. Pozwala żyć lepiej i być lepszym.